Ślub, chrzest i bieg zbója, czyli wszystko wszędzie naraz.
To był zwariowany weekend, który rozpoczął reportaż na ślubie Ewy i Maćka, połączonym z chrztem Florentynki, przerodził się w bieg Zbója, a skończył się wakacjami z duchami.
To był zwariowany weekend, który rozpoczął reportażem na ślubie Ewy i Maćka, połączonym z chrztem Florentynki (więcej zdjęć tutaj). Wydarzenie to miało miejsce w Modlniczce, niedaleko Krakowa, więc żeby być na czas musiałem wyjechać dość wcześnie. Na miejscu znalazłem bardzo ładny, skromny kościółek, w którym sympatyczny ksiądz dał mi cenne wskazówki dotyczące ceremonii. Chwilę później zaczęło się. Kameralna ceremonia w gronie najbliższych miała w sobie coś magicznego. Do tego czuło się, że wszyscy są sobie bardzo bliscy. Potem pojechaliśmy na obiad w urokliwym dworze w Tomaszowicach - niezwykłym miejscu, gdzie pomiędzy alejkami wszędzie można natknąć się na zaskakujące rzeźby. A do o tego jedzenie było wyśmienite.
Kiedy pożegnałem się, ruszyłem w dalszą drogę do Bielska Białej, gdzie następnego dnia miałem biec w moim pierwszym Biegu Zbója - jeszcze kilka dni wcześniej wydawało mi się, że jestem gotowy, ale teraz kiedy był on coraz bliżej te 11 kilometrów po górach wydłużało się coraz bardziej. Do Bielska dojechałem wczesnym popołudniem, zgrałem zdjęcia i wyruszyłem na miasto. W latach licealnych bywałem tu dość często, więc ciekaw byłem jak się zmieniło. I choć z jednej strony bardzo, z drugiej kiedy tylko wszedłem na znajome tereny ogarnęło mnie dziwne wrażenie deja vu. Na każdym rogu czaiły się wspomnienia.
Następnego dnia pojechałem dość wcześnie na punkt startowy. Panująca tam atmosfera pikniku trochę mnie zaskoczyła, w polowej garkuchni szykował się posiłek, z głośników leciała muzyka, z każdą chwilą przybywało ludzi. Potem rozgrzewka, pogadanka o tym, że to nie jest zwykły bieg i ruszyliśmy. Mimo, że starałem się przygotować, to jednak bieganie po górach to zupełnie inna bajka. Zazwyczaj bieganie w głowie (czyli walka z samym sobą) zaczyna się dużo później, tutaj nie zdobyłem jeszcze pierwszego przewyższenia, a już czułem, że wszystko w mojej głowie mówi mi, że już dość. I tak było przez całą drogę. Na szczęście miałem ze sobą mój aparat, więc mogłem się czymś zająć. No i do tego dochodziły widoki, które były faktycznie niesamowite. Z ciekawostek, tak bogatego punktu regeneracyjnego jeszcze nie widziałem, kilka rodzajów napoi, od izotonicznych, przez colę, po zwykłą wodę, ale były też wszelkiego rodzaju owoce, arbuzy, pomarańcze, jabką i wiele innych, ciaska, chyba nawet kanapki. Na metę przybiegłem wykończony, ale szczęśliwy. Nie wiem czy powtórzę, ale warto było.
Następnego dnia pojechałem do Żywca, który zawsze lubiłem. Pokręciłem się po zakamarkach, odwiedziłem stare śmieci, kolejna sentymentalna wędrówka. Z jednej strony to miasto zmieniło się bardzo, z drugiej miałem wrażenie, że nic się nie zmieniło. No może ja trochę. I taki był ten wyjazd. W drodze powrotnej zatrzymałem się w Ojcowie, gdzie przeszedłem ścieżkę edukacyjną, ale chyba niczego się nie nauczyłem (tu wina leży po mojej stronie), oraz odwiedziłem ruiny zamku Ogrodzieniec.